Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szło mu świecić do izby ciemnéj i zimnéj jednym z tych promieni, które w końcu lutego zapowiadają już wiosnę.
Pogrzeb Kasi odbył się cicho i śpiesznie. Ojciec nie dał jéj tknąć nikomu: sam w trumience ułożył ją, jak dziecko; sam ubrał, sam zaplótł warkocze, sam powiózł na cmentarz. A gdy powrócił, chusty i tapczan spalił; stolik pchnął nogą, aż się rozleciał, a potém, noc całą przesiedziawszy na progu, wstał rankiem, otrząsnął się, przetarł oczy i, przybrawszy się niewiele do drogi, chatę, jakeśmy mówili, zaparł i w świat precz poszedł.

∗             ∗


Na farbiarni cicho było tymczasem. Jesienią jeszcze, zaraz po owym w chacie wybuchu, zaszedł był stary Duniak do Goebla, którego zastał przy robocie w półkożuszku, w klapiących łapciach, z krótką fajeczką w zębach, przed progiem.
— Gdzie syn wasz? — ochrypłym zagadnął głosem.
— Nu! gdzie ma być?... w mieście jest...
Duniakowi twarz gniewem zaszła.
— Nie sądzono mu... — mruknął gwałtownie przez zaciśnięte zęby; a potém chwycił Goebla za kołnierz i wrzucił go niemal do izby; sam za nim wszedł i drzwiami trzasnął. Co mówili z sobą — nikt nie wie. Słychać tylko było stłumiony, wściekłością rwący się w piersi głos starego rybaka i jękliwe „o weh mir!... o weh mir!...” żyda.