Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pionéj bramy wyszło na ulicę kilkunastu żołnierzy z karabinami, którzy, rozstawiwszy się na lewo i na prawo, utworzyli gęsty szpaler. W chwilę potém sklepienie zadudniało zmięszanym odgłosem ciężkich, tłumnych kroków, a z bramy zaczęli się wysypywać aresztanci, najpierw mężczyźni, potém garstka kobiet. Za kobietami szło jeszcze kilku żołnierzy, a na ostatku oficer z obnażonym pałaszem w ręku. Była to partya pędzonych na Sybir skazańców.
Kiedy wyszli, stojące szpalerem wojsko otoczyło ich dokoła i zaczęto się szykować „w pochod.”
Nie było to łatwém. Aresztanci, jak dzieci, szturchali się, ociągali, popychali, przypatrując się to skaczącym po ulicy wróblom, to kwiatom, których woń wciągali nosami hałaśliwie, kichając przytém jakby na komendę.
Jeden z nich stroił żarciki z trzęsącego się starowiny, namawiając go na wspólną „frajdę,” inny śmiał się idyotycznym, przykrym śmiechem, nie mogąc, czy nie chcąc stanąć prosto w linii. Niektórzy, już ustawieni, odwracali się z konceptami do kobiet i znów psuli porządek, a jakiś dowcipniś zgarniał niby całą garścią łzy z pożółkłéj twarzy i ciskał je z rozmachem o ziemię, szlochając na różne tony.
Kilku tylko zachowywało się spokojnie lub z apatyczną obojętnością. Oficer — szczupły, delikatny młodzieńczyk — klął, czerwienił się, zgrzytał, przebiegał z jednéj strony kolumny na drugą, usiłując zaprowadzić ład w tém zamięszaniu, ale mu się to jakoś długo nie udawało.
Tymczasem wschodzące słońce rzuciło na przewległe mury pierwsze złote blaski. Jeden z milczą-