Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szłość daleką, daleką... Widziała może ubogi warsztat rodzinny, ojca, matkę, brata, Piotra... Nagle pierś jéj się zatrzęsła pod grubą koszulą, usta zadrgały, opadły powieki, a z pod nich wybiegły dwie łzy wielkie, jasne, i potoczyły się po znędzniałéj twarzy.
Raptem podniosła się, chwyciła za piersi. Dym gęsty i żrący wypełniał komórkę całą. W głowie jéj się kręciło, pobiegła do okienka, i zasłoniwszy twarz rękami, na ziemię padła. W téj chwili właśnie z trzaskiem zerwała się część przetlonego pułapu, czerwony płomień na dach się wyrzucił, a ognisko buchnęło gwałtownie, zasilone przypływem świeżego powietrza.
Napół zduszona i oślepiona dymem dziewczyna porwała się raz jeszcze z ziemi, jak obłąkana zaczęła biedz do drzwi, chciała wołać ratunku, ale głosu dobyć już nie mogła i runęła jak kłoda u proga.
Jednocześnie krzyk i gwałt dał się słyszéć z zewnątrz.
— Gore! Gore!... — krzyczano przeraźliwie.
— Pali się! Gore!... Ratujcie!...

Hanka słyszała jeszcze, jak się te krzyki zbliżały, jak wyważono drzwi komórki, poczém stała się nad nią wielka, wielka cisza.