Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Albo ja wiem? — odrzekła Hanka posępnie. — Tak oto pójdę... Roboty i tak nie znajdę.
— To się już razem trzymajma — mówiła daléj kobieta. — Najgorzéj, żeby jakie posiedzenie znaléźć. Już mi do cna ręce pomdlały...
— Ano, to mi go dajcie, poniosę.
Chciała dźwignąć chłopca, ale się sama w tył przegięła i mało nie padła.
— Nie mogę — rzekła, — tak mnie to choróbsko zjadło, co strach. O la Boga!...
Chwyciła się ściany i stała przez chwilę jak zamroczona.
— Pójdźma ino kęs z drogi — odezwała się Michalakowa. — Chłopaka posadzę, Hanusia mi go popilnuje, a sama skoczę tu do jednéj... Może się o co przepytam.
Zeszły. Chłopak z wetkniętą w rękę bułką został na opiece Hanki. Nie wiedziéć wszakże dlaczego, bułki nie jadł, tylko piszczał i oglądał się na strony. Minęła godzina, minęły dwie, nareszcie Michalakowa wróciła.
— Gdzie tam! — zawołała już zdaleka. — Co się kto dowie, że z dzieciakiem, to ani gadać nie chce.
Zasępiła się i na ziemi siadła, podparłszy rękami głowę. Chłopca na ręce nie wzięła, i z boku tylko na niego patrząc, wzdychała ciężko.
Nadchodził wieczór. Dzieciak piszczał nieustannie i wyciągał do szyi matki długie, cienkie ręce.
— A cóż! — rzekła wreszcie kobieta, biorąc go na kolana. — Trzeba się chyba tu dziś przenocować.
Hanka nic nie odpowiedziała. Siedziała wyprostowana, z przymkniętemi oczyma, z głową w tył przechyloną i o żerdzie płotu opartą. W zapadają-