Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ma sklepowemi szafami, zasłaniała schodki, prowadzące do dalszych części domostwa. Brudna ta szmata ciągle prawie drżała, to od pędu powietrza z zewnątrz, to od jakiegoś stłumionego ruchu, który się poza nią odgadywać dawał. Ten, kto w tym sklepiku posiedział choćby z godzinę, z łatwością mógł zauważyć, że większa część przychodzących tu klientów przynosi z sobą jakieś zawiniątka, paczki, tobołki, i że wielu z tych nawet, którzy nic nie przynoszą, mają coś do szeptania ze sprzedającą dziewczyną. I jednych i drugich puszczała ona za firankę, niedługo zatrzymując w kramie, i wtedy to odsłaniały się owe trzy schodki, prowadzące do niewielkiéj, lecz dostatnio wyglądającéj izby. Kufry, szafy, komody, wszystko tam było zamczyste, z widocznym względem na bezpieczeństwo sporządzone, a wysoko zasłane łóżko pod ścianą, pełną palm i obrazów świętych, nadawało całemu przybytkowi temu wyraz dobroduszności i powagi. Mało kto wszakże z przychodniów dłużéj się tu zatrzymywał. Wszyscy dążyli na lewo, gdzie przez nawpół ciemną śpiżarkę czy komorę wchodziło się do nizkiéj, zakopconéj, bardzo obszernéj izby, gdzie główne miejsce zajmował wielki komin z okapem, w pobliżu którego stał długi, z tarcic zbity, na krzyżulcach oparty stół sosnowy. W przeciwległym kącie ustawiony był jakby rodzaj nizkiego a bardzo szerokiego, napchanego słomą tapczana, z któréj to słomy wyglądały niekiedy główki jasne i ciemne młodszych i starszych dzieci. Chmura tytuniowego dymu wisiała pod brudnym pułapem. Do izby téj, którą z pierwszego wejrzenia wziąć było można za jakąś nędzną garkuchnię, przesuwano się we dnie ukradkiem, porozumiewano w niéj