Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

je do piersi, w któréj źródło pokarmu niecałkiem wyschło jeszcze. Usta dzieciny chciwie ją chwyciły.
W parę tygodni potém dziecka poznać było trudno. Żółta, pomarszczona twarzyczka wypełniła się i wybielała dziwnie, oczęta patrzyły wesoło, rączki igrały to z pulchnemi paluszkami nóżek różowych, to z koralami na matczynéj szyi.
— A widzicie, nie mówiłam, że się dziewięcioraka nić nada! — rzekła raz Błażkowa.
Duniaczka się zaśmiała.
— Ot, nadało się, że dziewucha ssie znowu.
Okrzyknęła się głośno Błażkowa:
— A cóżeście wy najlepszego zrobili! a toćże dziewczyna będzie miała uroczne oczy!
— A niech je tam ma zdrowa! — odrzekła z filozoficznym spokojem matka, ku wielkiemu zgorszeniu wszystkich sąsiadek, które się zbiegły przypatrywać przyszłemu wyrodkowi natury. Stały, kiwały głowami, pomrukiwały zcicha, a wyrodek natury ssał tymczasem pełną buzią, a jego oczy, owe przyszłe „uroczne,” śmiały się do matki.
Niedługo jednak Duniaczka cieszyła się swojém piękném, tak heroicznie uratowaném dzieckiem. Czy to, że szczupłą i wątłą kobietę zmęczyło przedłużone karmienie Kasi, czy téż zbyt ostry wiatr przeciągał nad rzeką, gdy młoda żona flisaka wypatrywała Pawła swojego we mgłach jesiennych poranków, dość, że pod zimę zaczęła chudnąć, kasłać, niedomagać czegoś, i nie doczekawszy Zielonych Świąt wiosennych, umarła, osierocając trzechletnią dziecinę. Paweł od rozumu z żalu odchodził. Kochał on bardzo tę niebogę swoją, do któréj po kilka miesięcy nieraz tęsknić musiał na