Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Udobruchał się w jednéj chwili.
— No, to ja zaczekam w bramie.
Pobiegła na górę. Pani przeraziła się jéj bladością.
— Co ci się stało? co to? z czego?...
— Nic, proszę pani. Nic. Chciałam tylko prosić o pół rubla...
Pani nie było to na rękę. Miesiąc się skończył, wydatki były obliczone ściśle, zasługi miały być Hance wypłacone dopiero po pierwszym. Próbowała tedy paktować.
— Na cóż ci to tak pilno pieniądze potrzebne? Wieczór już... nic przecież kupować nie będziesz...
Dziewczyna nie ustępowała, nie mogła ustąpić. Dostała wreszcie garstkę miedziaków i zaniosła je łapaczowi.
Przeliczył, wsypał do kieszeni zielonkowatego paltota i, kiwnąwszy głową, rzekł z odcieniem życzliwości w głosie:
— Bądź panna zdrowa. Jak będę miał czas, to zajrzę.
Mówił to tak dobrodusznie, jakby był najszczerzéj zapraszanym gościem.
Po Hance przeszedł płomień nienawiści.
...Jak będzie miał czas! Bodajżeś go nigdy nie miał, przeklętniku! Bodajże ci brakło czasu na skonanie... na wezwanie imienia boskiego w śmiertelnéj godzinie!...
Zacisnęła splecione ręce, aż jéj w stawach trzasło.
Łapacz tymczasem szedł sobie zwolna ulicą, rozglądając się obojętnie dokoła. Można go było wziąć za podupadłego oficyalistę jakiegoś prywatnego biura.