Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w górę rzeki, stała farbiarnia z należącą do niéj obszerną szopą. Szyld zastępowały kolorowe pasma wełny, kusząc oczy przechodzących niewiast i dziewek.
Co téż to za farbiarz był ten stary Joś Goebel! Wełny w takich kolorach nie widziałeś na trzy mile wkoło. Kiedy pons, to już taki, że się sam śmiał do człowieka. Kiedy zielony, to jak ruta w wianku. Kiedy modry, to jak niebo.
Sławną téż była farbiarnia Goebla na okolicę; nigdzie kolor złocisty nie był tak jaskrawy, nigdzie granat tak czysty.
Śmiały się do nich oczy dziewcząt, chodzących po wodę do rzeki, ale najbardziéj — siwe oczy Kasi Duniaczki, która siadywała na przełazku, łączącym obie zagrody, czekając, rychło ojciec powróci.
O tych oczach Kasi dużo było w miasteczku gadania. Wielkie, podłużne i znacznie od oprawy swojéj jaśniejsze, były jakby powtórzeniem fali rzecznéj, ocienionéj zarastającą brzegi wierzbiną, fali, w którą matka dziewczyny, przed urodzeniem jéj jeszcze, wpatrywała się rankiem i wieczorem, czekając, aż się we mgłach sinych ukażą czarniawe tratwy, na których Paweł Duniak flisował podówczas.
Miały téż te oczy wszystkie właściwości tajemniczéj głębiny rzecznéj. Jak ona odbijały rankiem promyki słońca, które się w nich dwoiły, niby złote strzałki, wymierzone prosto w serce tych, co nieopatrznie nadto się do Kasi zbliżyli; jak ona pełne były ruchomych świateł i cieni, odbijając najulotniejsze duszy wrażenia; jak ona, w chwilach niepokoju lub gniewu, stawały się czarne prawie, przepaściste, wzburzone. Jak ona wreszcie przyciągały i odpychały zarazem,