Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bie, Walentowa sapiąca z ukontentowania, ale także czegoś wzruszona.
— To jakże będzie, ciotuchno? — zagadnęła dziewczyna, kiedy się już znacznie oddaliły od domu.
— Jak ma być? Dobrze będzie. Pan Jezus miłosierny dopomógł i tyla. Nie mój w tém rozum i nie moja wola, ino ludzki rozum i boska wola. A ty się nic nie frasuj, nic sobie do głowy nie dopuszczaj, ino się do roboty bierz...
— A gdzie mnie dajecie, moi złoci?... — nalegała Hanka.
— Gdzież cię to mam dawać? Do ludzi cię daję. Znalazłam ci taką służbę, że to ha! Te dwa kawaliry z przeciwka, co to do nich chodziłam po pieniądze, to ci się jeden ożenił i aże na drugi koniec miasta wyciągnął, co mu rządcostwo dali za mieszkanie. Tak idę ja do niego i mówię mu tak i tak, co tu dziewczyna jedna jest, ino że jéj stary paśport wyszedł, a nowego jeszcze nie dosłali...
— O Jezu! — przerwała Hanka wystraszonym głosem.
— Ino cichoj, cichoj! — ofuknęła ją ostro Walentowa. — Nie mój w tém rozum, ani twój, ino mądrzejszéj głowy dorada... A Pan Jezus miłosierny grześnemu człeku odpuści, choć się ta co i nie tak akuratnie powie... Ino, że trza będzie we gminie pisarza ujednać...
Hanka zamilkła. Nie o grzech jéj szło, ale się bała, żeby ją ten wykręt w gorszą jeszcze matnię nie wpędził. Spuściła głowę i posępnie się obok praczki wlokła.
— Jak ja jemu to powiadam, tak on do mnie: