Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niech ją tam pan Jezus sądzi. Ale równo się sama ze siebie na złe nie puściła, ino z tego głupiego kochania. Wiadome rzeczy... Jak się chłop ladaco zaweźmie, to i najpoczciwszą skusi.
Decyzya, która po tém rozumowaniu w statecznym umyśle pani Walentowéj stanęła, była niewzruszona. Nie puści dziewuchy od siebie — i tyle. Hanka ze strachem jakimś przyjmowała nadzieję nowego życia i spokoju. Nie dowierzała swéj doli. Przez pierwsze dwa dni chodziła około porządku w izbie jakby zatrwożona, to we drzwi, to w okienko razwraz poglądając. Na trzeci dzień oswoiła się nieco, na Walentowę zaczęła wołać „ciotko,” głaskała burego kota i snuła się koło komina cicha, rozradowana, z twarzą, któréj śniadość zdawała się ustępować przed jakiémś światłem, z wnętrza bijącém. W oczach jéj tylko zostały dawne cienie, właśnie jak te mroki, co się po lasach kryją, kiedy już cała okolica pełna jest świtania.
Na czwarty dzień siedziały obie kobiety w południe przy misce, kiedy drzwi skrzypnęły i stróż wszedł do izby. Hance łyżka wypadła z ręki.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki wieków. A co tam nowego Pan Bóg dał?
— A wedle meldunku...
— Jakiego zaś meldunku? Abom to się nie meldowała? Abom to „karty pobyt” nie wykupiła?
— Ja téż do pani Walentowéj nie mam nijakiéj sprawy, ino do téj panny.
Zaperzyła się praczka. Hanka mocno trząść się zaczęła.
— No to co? To i ta panna będzie miała meldu-