Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tak cóż, kiedy nie można. U mnie dziś żonka chora, a mnie trzeba tam iść, i tam iść... Ot co!
Gawroński w głowę się drapał i językiem cmokał.
— O lo Boga, lo Boga!... Adyć my jeszcze wszystkich kartofli nie wygrzebali, a tu pluchoty idą... A niechże cię z taką robotą!... Choroba mi nadała taką dziewkę brać...
Weszli do izby. Po chwili wyszedł z niéj sam strażnik z czerwonym papierem w ręku i prosto się ku dziewczynie skierował, oczyma po ziemi wodząc, aż obaczywszy w bruździe czapkę pana sekretarza, obejrzał się, podniósł ją i szybko pod płaszcz schował. Od karczmy ukazał się teraz Gawroński, wciąż markotny i skrobiący się w głowę. Kilkanaście kroków uszedł i stanął, nie wiedząc, czy iść ma, czy zostać.
Hanka, ujrzawszy strażnika, nie okazała wielkiego zdziwienia. Usta jéj tylko nieco zbielały i ręce trząść się zaczęły. Niżéj się tedy jeszcze ku ziemi schyliwszy, wygrzebywała palcami kartofle, bo motyki jakoś utrzymać nie mogła. Tuż przy niéj był Fedorenko, kiedy się nagle rozprostowawszy, podniosła ku niemu twarz mroczną, postarzałą jakby od wczoraj.
Chwilę tak stała ciemna i szczupła na tle pochmurnego ranka, słuchając, co strażnik mówił, poczém zabrała swoje manatki i ku karczmie poszła. Fedorenko szedł za nią; niepokoiła go obojętność dziewczyny. Zbliżyli się do Gawrońskiego.
— Ostańcie z Bogiem, gospodarzu... — przemówiła posępnie Hanka. — Będzie tam jeszcze ze dwie kupki niewyzbieranych kartofli w redlinie, a tu macie worek i motykę.
Gawroński skrobał się w głowę.