Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ków, z pomiędzy których jeden wyłuszczał interes, a reszta cmokała rozkosznie ustami, jakby dla tém większego zalecenia go „wielmożnemu prezydentowi.” Nie wiadomo, czy pan burmistrz potrzebował w téj chwili dywersyi dla własnych strategicznych planów, czy istotnie ta szczupła i śniada dziewczyna zwracała jego szczególną uwagę, dość, że spostrzegłszy ją, głos podniósł i zawołał:
— Ty... jak ci tam?... Zaczekajno jeszcze!
Zatrwożyła się i stanęła.
— Maczuski! — kończył pan burmistrz, ku drzwiom się zwracając.
Ale Maczuski od kilku już minut był w położeniu okropném. Mrugał więc coraz szybciéj swemi wyłupiastemi oczyma, piersią podawszy się naprzód, jakby w oczekiwaniu rozkazu. Od progu jednak nie odstępował, nie mógł odstąpić — i to stanowiło tragiczność chwili. Oto ten urwis Wicek, jego najmłodszy, aż tu za nim przyleciał i, wsunąwszy się przez drzwi uchylone, pociągnął go z tyłu za połę.
— Ociec! Granula się ocieliła...
Maczuskiemu krew uderzyła do głowy.
— Poszedł! — syknął przez zęby i machnął pięścią w tył, ryzykując gdzie trafi, to trafi. Ale widać nie trafił nigdzie, bo znów tuż za sobą usłyszał:
— Ociec... Ma byśka!
Maczuski posiniał z wściekłości, a wytrzeszczywszy jeszcze mocniéj oczy i daléj wyciągnąwszy szyję, dla odwrócenia uwagi urzędu od rodzinnego dramatu, który się za jego plecami rozgrywał, kopnął w tył nogą, na wpośrodek Wicka miarkując. Ale noga uderzyła w próżnię. Myślał, że go krew zaleje.