Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ka! — zawołała za odchodzącą. — A jak będziesz uciekać, to ino do nas, pamiętaj!
I nagle chwycił ją dawny szał, podparła się w boki i zaczęła śpiewać, śmiejąc się jak opętana. Dzieciaki zawtórowały jéj wrzaskliwym chórem, kataryniarz coraz szybciéj kręcił piszczącą korbą, jeden z pijących w szynkowni mężczyzn wybiegł i chwycił do tańca szaloną dziewczynę. Bamblowa, w przekręconym czepcu na głowie, klaskała im w ręce, przysiadając niemal do ziemi.
Hanka oddalała się szybko. Zrazu goniły ją tuż-tuż krzyki owe, śmiechy i klaskania, potém echa ich tylko coraz dalsze, coraz słabsze, wreszcie ucichło wszystko.
Była już w polu. Wszedł księżyc i osrebrzył szerokie przestrzenie, drzewa przydrożne zaczęły szumiéć drobnym liściem, gdzieniegdzie wybłyskiwały gwiazdy sine. Tu i owdzie migotały oddalone światła, tu i owdzie załopotały skrzydła spłoszonego ptaka, to pies się oszczeknął, to koń kędyś zarżał. Dziewczyna szła, nie spoczywając, i choć zmęczoną była, przyśpieszała kroku, jakby uciekając przed niewidzialną jakąś pogonią. Nareszcie uciszyło się wszystko, ostatnie światła pogasły, a ziemia zaszła świeżością i rosą.

Dziewczyna stanęła i podniosła głowę. Chustka z niéj opadła, księżyc obielił jéj twarz znędzniałą. Stała tak chwilę i poruszała wargami bez głosu. Westchnęła potém, spuściła głowę, naciągnęła chustkę i wolniéj iść zaczęła. Wkrótce postać jéj rozpłynęła się w cieniu...