Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gonią... — szepnął Julek.
— A gonią! — odrzekł Jur.
— Gdyby tak... trafili... — mówił urywanym głosem zmęczony jeszcze chłopiec.
— A zkąd? — spytał nagle Chmiel.
— Z Lidowian.
— Z Lidowian? Źle! — krzyknął Chmiel, trzasnąwszy w grube palce. — Mają po drodze Kirkiliszki i Szwaby. Widzieli ciebie?
Chłopak rzucił ramionami.
— Wiatr w polu widzieli! — rzekł.
— Którędyżeś jechał?...
— Do błot, Wiewirzańskim szlakiem... potém na Dratwiński las...
— Źle! źle! — mruczał Chmiel, marszcząc się coraz groźniéj. — Wiewirzańskim szlakiem po piętach cię dojadą. Na Dratwinach siedzi gajowy z komisarskiéj sfory... gotowa bieda! Jakżeś jechał potém?
— Albo ja wiem! przez las, przez bagna... Strzelali już!
— Złodzieje!... — rzekł Chmiel z akcentem głębokiéj wzgardy w głosie. Myślał chwilę, potém dodał: — Nie miarkujesz, wielu ich było?
— Nie było wielu!... Dwa czy trzy razy we trzech strzelali, potém we dwóch... potém jużem nie słyszał nic, tylko mi wiatr koło głowy chodził...
Wstrząsnął się chłopak, było mu czegoś zimno...
— Chcesz wódki? — spytał Chmiel.
— Chcę wódki... — powtórzył Julek machinalnie.
Stary odwrócił się.
— Ginta! — zawołał — przynieś-no tu...
Nie domówił jeszcze, kiedy w dwóch miejscach