Przejdź do zawartości

Strona:PL Loti - Pani chryzantem.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wskakuję na wierzch, a potem przez małe drzwiczki w kształcie łapki na myszy, które mi otwiera jeden z wioślarzy, wślizguję do wnętrza i rozpościeram się jak długi na macie ― w tem, co nazywają, „kajutą“ sampana.
Jest tam miejsce tylko dla mego rozpostartego ciała, w tej pływającej trumnie ― która jest zresztą niesłychanie czysta, tak biała, jak świeża jodła. Jestem starannie zasłonięty przed deszczem, który bębni po mojej pokrywie i oto płynę ku miastu, sunąc z równym wiatrem w tej puszce; kołysany jedną falą, popychany złośliwie przez drugą, nie wywróciwszy się omal kilka razy ― widzę przez szczeliny mojej łapki od stóp do głów, dwoje dzieciaków, którym powierzyłem mój los, dzieciaków ośmio, co najwyżej dziewięcioletnich, mających twarzyczki małpie, ale muskularnych jak prawdziwi mężczyźni w miniaturze i zręcznych już jak prawdziwi mieszkańcy morza.
…Wydają z siebie głośne krzyki: bezwątpienia przypływamy do brzegu! ― W istocie, przez drzwiczki, które otwieram na oścież, spostrzegam szare płyty wybrzeża, tuż obok siebie. Wynurzam się więc z mojego sarkofagu, gotując się do postawienia nogi poraz pierwszy w mojem życiu na ziemi japońskiej.
Wszystko ocieka coraz bardziej wodą, a deszcz smaga oczy, rozgniewany, nieznośny.
Ledwie stanąłem na ziemi, gdy kilkanaście dziwnych istot, początkowo trudnych do określenia, z powodu oślepiającej powodzi ― w rodzaju jeżów ludzkich, z których każdy ciągnie coś wielkiego i czarnego ― rzuca się na mnie, krzyczy, otacza mnie, zamykając mi przejście. Jeden z nich otworzył nademną ogromny parasol z gęsto ułożonymi prętami, na którym namalowane są