Strona:PL Lord Lister -06- Diamenty księcia.pdf/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
11

Lord Norfolk pożegnał się z miss Marion i rzekomym Blakiem...
— Czy nie jest pani zmęczona? — zapytał Lister.
— Nie — odparła — Nie potrafiłabym zasnąć w obecności takiego jak pan człowieka.
— Obawia się mnie pani? — zaśmiał się — słusznie....
— Bynajmniej — odparła szybko — Nie rozumiem tylko, czemu zeszłej nocy zakradł się pan do mieszkania dyrektora i zabrał pan diamenty... Czyżby chciał pan zabawić się w detektywa?
— O nie... Uczyniłem to, ponieważ mam zamiar ukraść je.
— Czy sądzi pan, że ja do tego dopuszczę?
— Jestem tego pewien...
— Mam nadzieję, że wyperswaduję panu te plany.
Szybkim ruchem wyciągnęła z torebki rewolwer.
— Jeden ruch, a strzelam — rzekła.
Lord Lister zaśmiał się.
— Nie uda się to pani... Po pierwsze zawczasu wyjąłem z rewolweru pani wszystkie kule... Po wtóre uczynię to wtedy, kiedy pani nie będzie nic o tym wiedziała.... Po trzecie...
Nagle pogasły światła.
— Bandyto! — krzyknęła dziewczyna.
Zorientowała się jednak odrazu, że to nie była sprawka Listera. Lord nie ruszył się z miejsca, kontakt zaś znajdował się w odległości kilkunastu kroków od nich.
— Uwaga! — usłyszała tuż za sobą zmieniony głos Listera.
Nie miała czasu krzyknąć, ani wezwać pomocy.
Jakaś dłoń ścisnęła jej gardło. Udało jej się w końcu uwolnić z uścisku. Uczuła następnie, że poprzez jej ramię czyjaś ręka sięga po klejnoty. Marion dałaby się raczej poćwiartować niż dopuścić do kradzieży diamentów. Obiema rękami chwyciła wyciągniętą rękę. Nagły dreszcz przeszył jej ciało. Dały się słyszeć szybkie kroki i wystrzał rewolwerowy. Na odgłos strzału zbiegli się policjanci. Powstało nieopisane zamieszanie. Zapalono wreszcie światło: Kobieta detektyw krzyknęła przeraźliwie i padła zemdlona. Lord Lister chwycił przedmiot, który Marion trzymała w swych rękach. Była to dłoń trupa. Na środkowym palcu tej martwej ręki błyszczał wspaniały pierścień z szmaragdem.
Podczas, gdy część agentów rzuciła się w pogoń za sprawcą kradzieży, pozostali skupili się dokoła tajemniczej ręki trupa. Korzystając z ogólnego zamieszania, Raffles pochylił się nad poduszką, włożył diamenty do kieszeni i najspokojniej wyszedł.
Na korytarzu zdjął sztuczną brodę i perukę.
W sąsiedniej sali natknął się na Baxtera.
— Co się tam dzieje? — zapytał inspektor, biorąc go za jednego z detektywów.
— Jakiś bezczelny śmiałek wdarł się do sali i skradł diamenty — odparł Raffles spokojnie.
— Znów Raffles! — jęknął Baxter, z rewolwerem w ręce biegnąc w stronę sali.
Tymczasem lord Lister wsiadł do taksówki i udał się do mieszkania sekretarza księcia Norfolk. W pierwszej chwili sekretarz nie poznał lorda.
— Założę się, żeście wspólnie z lady Wydemour postanowili uciec przed terminem jej ślubu, — rzekł lord Lister, wyjaśniwszy uprzednio zdumionemu młodzieńcowi, że on i mister Blake, to jedna i ta sama osoba.
Sekretarz zaczerwienił się.
— Skąd pan o tym wie?
— Wiem o wszystkim. Nie ma pan jednak środków materialnych, aby wprowadzić ten plan w życie.
— Tak jest.
— Przynoszę więc panu diamenty księcia. Należą bezspornie do pana i żaden sąd nie wydrze panu tego prawa. Dla urzeczywistnienia pańskich projektów daję panu tymczasem 1000 funtów.
Położył rękę na klamce.
— Uczynił pan ze mnie najszczęśliwszego z ludzi — zawołał sekretarz — Jak mam panu wyrazić swą wdzięczność? Kim pan jest?
— Jestem Raffles!
Lord wychodził już, gdy głuchy przeciągły jęk doszedł do jego uszu. Ze zdziwieniem spojrzał na sekretarza.
— Okropne — szepnął młodzieniec — Powtarza się to każdego wieczora. Słyszał pan chyba o fenomenie? Jeden z przodków księcia Norfolk nie może znaleźć spokoju na tamtym świecie...
Lord Lister wzruszył ramionami i wyszedł.
Mieszkanie sekretarza mieściło się w skrzydle wspaniałego pałacu księcia Norfolk. Przechodząc przez podwórze, usłyszał ten sam mrożący krew w żyłach jęk.
Lord Lister wyszedł z pałacu i udał się do siebie.
— Na miłość Boską, uciekaj póki czas — zawołał Charley Brand. Był mocno zdenerwowany.
— Czemu? — zapytał lord Lister, zapalając obojętnie papierosa.
— Jest tu miss Marion, kobieta detektyw. Znam ją z widzenia.
— I dla takiego głupstwa niepokoisz mnie i siebie?
Otworzył drzwi wytwornie urządzonego salonu.
— Miss Marion! — zawołał całując ją w rękę. — Co za miła niespodzianka! Nie wątpiłem ani przez chwilę, że wie pani gdzie mieszkam, gdyż kazała mnie pani śledzić. Domyślałem się również, że zechce mnie pani zaaresztować w moim domu. Ale nie rozmawiajmy więcej na ten temat. Na Boga, proszę zdjąć przynajmniej palto!
Nie wiedziała jak się ma zachować. Najchętniej wyciągnęłaby rewolwer i zaaresztowała go z miejsca. Mufka jednak, w której ukryty był rewolwer leżała zbyt daleko.
— Nie mogę, niestety, przyjąć zaproszenia. Przyszłam, aby odzyskać spowrotem skradzione przez pana diamenty...
— Pomówimy o tym później... Przed tym zechce pani nie odmawiać mej prośbie.
— Powtarzam, że muszę mieć diamenty natychmiast, w przeciwnym razie...
Zmarszczył brwi:
— Jest pani zbyt ambitna, aby szepnąć komukolwiek słówko o swojej tutaj obecności... Chciała pani sama zaaresztować słynnego Rafflesa... Cóżby się stało, gdybym panią związał, zamordował, a ciało wrzucił do Tamizy?
Zbladła i zamilkła. Znajdowała się w jego mocy. Spotkała ją zasłużona kara za niezdrową ambicję. Sądziła, ze wystarczy jej zjawić się niespodzianie w domu lorda, aby poddał się przerażony.
Nieraz przecież miała doczynienia z przestępcami. Ten człowiek jednak rozumem i przytomnością umysłu przewyższał wszystkich. Rozmawiając