Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Śniadanie w piecu — rzuciła skwapliwie. — Jim już pewnie czeka w kuchni. Wstałam dziś wcześniej, bo pranie. No, ruszaj teraz i jak najprędzej wychodź z domu. Ciężko będzie, Tom odszedł i Bernard sam pojechał z furgonem.
Martin z ciężkiem sercem ruszył do kuchni. Obraz tej twarzy czerwonej i niechlujnie obwisłych kształtów piekł go, jak żrący kwas. Kochałaby — ale nie ma czasu; pracuje przecie na śmierć — zdecydował. Cóż za bydlę z tego Higginbothama, żeby zwalić na kobietę tyle roboty! A przecież — Martin nic nie mógł na to poradzić, że raziła go brzydota tego pocałunku. Prawda, był to pocałunek niezwykły. Mijały całe lata, a siostra całowała go tylko na pożegnanie przed długą podróżą i na powitanie, kiedy wracał. Lecz pocałunek dzisiejszy ział mydlinami, a wargi — zauważył to odrazu — były dziwnie zwiotczałe. Nie poczuł sprężystego ich nacisku; otrzymał pocałunek kobiety zmęczonej tak bardzo, że już nie umiejącej całować. Pamiętał ją jako młodą dziewczynę: potrafiła tańczyć w najlepsze całą noc po ciężkiej pracy w pralni i nie pomyśleć nawet o odpoczynku przed następnym dniem roboczym. Nagle przyszła mu na myśl Ruth i słodka świeżość, tchnąca zapewne z jej warg, jak tchnęła z całej postaci. Pocałunek musi być jak uścisk jej dłoni, jak spojrzenie błękitnych oczu: mocny i szczery. Przez błyskawicznie krótką chwilę ośmielił się poczuć wargi jej na swoich i wyobraził to sobie tak żywo, że w głowie mu zaszumiało, zaćmiły się oczy,