Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Rozdział IV

Martin Eden, wciąż jeszcze wzburzony od zetknięcia ze szwagrem, przedostał się przez ciemną sień do swego pokoju: maleńkiej, kwadratowej komórki, wypełnionej łóżkiem, umywalnią i krzesłem. Pan Higginbotham zbyt był skąpy, żeby trzymać służącą, jeśli robotę domową wykonać mogła żona. Przytem pokój służbowy pozwalał mu mieć dwu lokatorów zamiast jednego. Martin położył Swinburna i Browninga na krześle, zdjął kurtkę i usiadł na łóżku. Zaskrzypiało boleśnie pod ciężarem, lecz chłopak nie zauważył tego. Począł zdejmować buty i zapatrzył się na ongiś białą płaszczyznę przeciwległej ściany, pociętą brudnemi smugami deszczu, zaciekającego przez dach. Na tem tle niegodnem zapalać się poczęły nagle wizje cudów pełne. Martin zapomniał o butach i patrzał uporczywie, aż wargi same rozchyliły się miękko i szepnęły: „Ruth!“
„Ruth!“ Nie przypuszczał nigdy, iż zwykły dźwięk może być tak czarodziejsko piękny. Słuch chłopaka napawał się rozkoszą i stawał wciąż bardziej nienasycony. „Ruth!“ Oto był talizman, świętość, zaklęcie. Za każdym razem, kiedy szeptał to