Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

równie niezdarnie, jak był przyszedł — Ruth pożyczyła mu tomik Swinburna i tomik Browninga. (Studjowała właśnie Browninga), Martin wyglądał tak dziecinnie, gdy stał zarumieniony i bąkający nieśmiałe podziękowania, że fala macierzyńskiej tkliwości ogarnęła nagle dziewczynę. Nie pamiętała już nieokrzesanego majtka, ani zdumiewającego ducha, ani nawet mężczyzny, co ośmielił się patrzeć na nią całą siłą swojej namiętności, upajał ją i przerażał. Widziała tylko chłopca, trzymającego jej rękę w dłoni tak szorstkiej jak tarka, i bąkającego z zachwytem:
— Najpiękniejszy dzień w mojem życiu... Widzi pani, nie przywykłem do tych rzeczy — rozejrzał się bezradnie dokoła — to jest właściwie do takich ludzi i domów. Wszystko to jest dla mnie nowe... i wszystko... bardzo mi się podoba...
— Mam nadzieję, że pan nas jeszcze odwiedzi — powiedziała panienka, kiedy Martin żegnał się z jej braćmi.
Nacisnął czapkę, rzucił się rozpaczliwie ku wyjściu i zniknął za drzwiami.
— Cóż? jakże ci się podoba? — zagadnął Artur.
— Bardzo interesujący. Działa, jak powiew ozonu — odpowiedziała panna. — Ile ma lat?
— Dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia jeden. Pytałem go dzisiaj. Nie przypuszczałem nawet, że jest tak młody.
— A ja jestem o całe trzy lata starsza — pomyślała Ruth, całując braci na dobranoc.