na ramiona i plecy, co ongiś musiały być proste
i szerokie, a pochyliły się teraz i zapadły nad ruiną
piersi. Przygotował dwie szklanki i zaczął czytać
nową książkę. Był to świeży tom poezyj Henryka
Yaughan Marlow.
— Niema szkockiej — oświadczył, wchodząc,
Brissenden. — Łajdak sprzedaje tylko amerykańską wódkę. Zato butelczyna spora.
— Poszlę którego z malców po cytryny i przyrządzimy sobie grog — zaproponował Martin. —
Ciekawym, ile też wziął za taką książkę Marlow? — dodał, wskazując tomik.
— Z pięćdziesiąt dolarów — brzmiała odpowiedź, — chociaż może się uważać za dziecko szczęścia, że wogóle ruszył z miejsca i nabrał wydawcę
na takie ryzyko, jak tomik poezyj.
— Więc... czyż nie można utrzymać się z pisania poezyj?
Wyraz twarzy i ton głosu Martina pełne były
rozczarowania.
— Rozumie się, że nie. Cóż za warjat w to wierzy? Z rymowania — i owszem. Jest przecie pan Bruce i Virginia Spring i Sedwick. Mają się wcale nieźle. Ale poeci... Czy pan wie, z czego żyje
Vaughan Marlow? Uczy niesfornych chłopaków
w jakiejś szkółce w Pensylwanji, ze wszystkich zaś
kręgów piekła ten jest chyba najdokuczliwszy. Nie
zamieniłbym się z nim na miejsca, choćby mu było
pisane pięćdziesiąt lat życia. A przecież twórczość
Marlowa świeci pośród tandety wierszydeł dzisiej-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/441
Wygląd
Ta strona została przepisana.