Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słonił ponury koszmar nocny — kobiety uliczne z dzielnicy White Chapel: buchające wódką kawały ludzkiego mięsa, wiedźmy straszliwe, wyzionięte przez piekło, o brudnem spojrzeniu i plugawej mowie, pasorzytujące na marynarzach potworne samice, ukryte w kobiecych niegdyś ciałach — odpadki portów, szumowiny ludzkiej nędzy.
— Proszę, niech pan siada, panie Eden — odezwała się panienka. — Bardzo pragnęłam poznać pana, od czasu, jak Artur opowiedział nam o wszystkiem. Tak dzielnie było ze strony pana...
Machnął ręką i mruknął, że przecie nic nie zrobił nadzwyczajnego i każdy na jego miejscu postąpiłby tak samo. Zauważyła, że dłoń, którą podniósł, pokryta była gojącemi się cięciami. Przelotne spojrzenie na drugą rękę, zwisającą z poręczy krzesła, przekonało ją, że i ta jest pokaleczona. Szybkiemi, badawczemi oczyma dojrzała bliznę na policzku, drugą biegnącą z pod włosów poprzez skroń, aż na czoło, i trzecią na karku, widoczną nieco z pod krochmalonej koszuli. Ukryła lekki uśmiech na widok czerwonej pręgi dookoła szyi: widocznie sztywny kołnierzyk nie bywał tu w codziennem użyciu. Równocześnie kobiecem spojrzeniem obrzuciła prostackie, źle skrojone, niedrogie ubranie, marszczące się na piersiach i w ramionach, z wąskiemi rurami rękawów, które napróżno usiłowały ukryć rozrośnięte, potężne bicepsy.
Protestując ruchem ręki przeciwko niezasłużonym pochwałom, chłopak starał się równocześnie