Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

frunęłabym natychmiast w świat szeroki, by umoczyć swe usta w nęcącym kielichu wiedzy.
Ale i tym razem nie obeszło się bez wypadku. Snadź morze duchowości cielęcej łatwo się rozbałwania, ale uspokaja niełatwo. Jakieś czarne, ponure cielę słuchało mowy Leżybockiej, wpijając w mówczynią wzrok bazyliszka; wkońcu rzuciło się na nią, tłukąc łbem i kopytami. Czarne to cielę, zwące się Bydłokratką, wzięło mowę Leżybockiej za osobistą obrazę i wymierzyło sobie sprawiedliwość w ten najwymowniejszy sposób. Zaczem, trochę uspokojone, jęło słownie miażdżyć wzloty ku szczęśliwości Leżybockiej, oraz biczować zbyt słabą preopinantki chęć do samodzielności.
— Cielę — krzyczała Bydłokratka — jako istota bierna, żadną miarą ostać się nie może, lecz powinno się przystosować do ducha epoki. Dziś praca, praca i jeszcze praca. Cielę powinno być tak chowane, żeby ciągle coś robiło. Niech gryzie obladrę z płota, gdy nic innego nie umie, ale niech pracuje. Niech się na wołu nie ogląda, bo nie na każde cielę wół wypada. A zatem samodzielność i praca. Czy potrzebuje pracować jałoszka, czy nie, powinna mieć to wdrożone, że praca jest jedynem zadaniem każdej. Niestety, jakże daleko jeszcze jesteśmy od tego ideału. Dziś tylko ta pracuje, która musi. Tak być nie powinno, tu potrzeba zmiany: