Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ma swoją wyspę świętej Heleny, jak mówi jedna autorka. Gdy mu dobrze usłużę, to i sam się jakim ochłapem cielęciny pożywię i stary nie będzie mi daremnie płoszył gęsi — niedojda!... Gdyby tylko udało mi się przemknąć do obory... Miałem tam ongi w podwórzu znajomą gęś, która się nawet we mnie kochała... Ale ją zjadłem. Szkoda, przydałaby mi się jej pomoc par le temps qui court, przedstawiłaby mnie jako psa i koniec. Szkoda. Zjadłem ją... trochę z głodu, a trochę z zazdrości, bo zanadto ją coś ciągnęło do gąsiorów. Już to prawda, że te związki duchowe to psa warte. Toć i moja gęś deklamowała: »Chcę, byś sumienia mojego był gęgiem, chcę twoje wycie chować jak przysięgę«. I cóż z tego? Wkońcu polazła szastać się z gąsiorami po błoniu i pławić w błotnistej sadzawce... Tak to głos interesu, gatunku i rasy wkońcu zwycięża wszelką duchowość, która zawsze w zwierzęciu jest czemś naleciałem... Tak, tak... Ale wiem, co zrobię: sam będę udawał psa, to jakoś pójdzie.
Te i tym podobne rzeczy myśląc, Lis skoczył do pobliskiego rowu, wynurzał się w wodzie, przez co sierć oblepiła go, robiąc czemś podobnem w części do wielkiego tłustego kota, a w części do małego chudego jagnięcia, co razem wzięte mogło ujść i za psa średniej miary. Tak ucharakteryzowany, z podwiniętym pod się