Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
I.

W południe upalne, zgiełkliwy potok ludzki, rzekłbyś, wysycha. Fala tłumu wsiąka w głąb mieszkań. W łożysku ulicy widzisz mielizny prażone słońcem, po których gdzieniegdzie, jak krab, pełznie wolna drynda, leniwie kołysząca tułów granatowy i krwawą twarz woźnicy. Wzdłuż murów skurczony cień wydaje się zeschniętym i jakoby spopielonym. Flizy, wysuszone żarem, zgrzytają i chrzęszczą pod podeszwami butów. Krok cichnie tylko na asfalcie, którego miękka stopniałość przypomina torfiasty grunt łąkowy. Myśl po ochłodę wybiega na obszary łęgów, gdzie wilgotny aromat leży na darniach, gdzie na mokradłach trzciny ledwie się chwieją, gdzie wiklina schylona gałązki maczając w wodach strumienia, niby palce zielone, cienkie, w fali włosów, bruździ ją i muska omdlałe.
Wisła wygrzewa się w słońcu i od zbyt jaskrawych promieni zasłania się muślinowym obłoczkiem pary. Gorąco wyssało wiele wody i potworzyło miałkie