Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/250

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    Na grobli, prowadzącej do młyna, spotykam jakąś babinę. Stoi zapatrzona w wodę.
    Podchodzę bliżej i pytam:
    — Cóż to babciu, zgubiliście co?


    Albo ty mi, synku, uśnij,
    Albo ty mi już urośnij...


    znękanym głosem nuci stara, zamiast odpowiedzi, i wyciąga rękę. Daję jej miedziaka. Żebraczka bierze pieniądz, rzuca go do wody i coś mruczy. Podchmielona widać. Nie słucham już dalszego jej mruczenia...
    Milszy mi nokturn młyna — przyjaciela, co właśnie dojrzał mnie już z daleka i nawołuje szumem i warkotaniem, i kłania mi się kołem, połyskującem w księżycu.
    Dwa tygodnie znamy się dopiero, a przecież jesteśmy z sobą na stopie serdecznej zażyłości.
    W dzień staruszek ubielony wypatruje mnie swem okiem szczytowem, o rzęsie białej z pyłu mącznego: w nocy — przyzywa terkotem gadatliwym... Jeszcze parę kroków i wstępuję na pomost przyjacielski.
    — Jak się macie, Andrzeju. Cóż tam słychać? robota jest?
    — Dobry wieczór panu... Kto nie wałkoń, tego robota znajdzie. Chwalić Boga, robi się odparł Andrzej sentencyonalnie, wyjmując fajkę i spluwając.
    Młynarz, Andrzej Gawęda, chodzi w długiej suk-