Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech żyje effigies! — powtarzaliśmy.
— Niech żyje wyobrażenie!
— Niech żyje wyobraźnia!
— Niech żyje sztuka! — wreszcie ktoś krzyknął.
Wszystko nam było jedno, jak słusznie powiedział o nas podsądny, któregośmy skazali byli i któregośmy ułaskawili... Wszystko nam jedno. Tak jak wprzódy krzyczeliśmy: »Precz z poezyą!« — tak teraz darliśmy się: »Niech żyje!« — byle był krzyk, było życie...
Jeden z przeciętnych, zataczając się z nadmiaru ściętości, winnej winu, podtoczył się do odmieńca i rzekł z patosem:
— Chociaż my ciebie uwolnili, chociaż ty nie ścięty, ale ty, serce, nie żyjesz... Ot, wiesz co, pluń ty na te metafizyczności, absoluty... Żyj ty, bracie, jak my wszyscy... Tu poszedł, tam poszedł... tu się rozerwał, tu się nagadał... tam zjadł, tu wypił... pokochał się... Ot tobie życie! Anie to: siedzi — biedny — myśli — blady...
Tu zapłakał.
Podsądny (teraz już uwolniony) wyjął ręce z kieszeni, wziął płaczącego za oba uszy (przeciętne) i rzekł w sam bębenek jednego z rzeczonych uszu:
— Przeżuwacze! Sentymentalniki! Kon­‑krety!
Wypowiedziawszy te nieprzystojne słowa, odmie-