Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

idą na sprzedaż. Tu nic darmo na bruk nie spada, nawet śmiecie i stare odpadki, nawet stara, zużyta poezya z kleksami... Gdy kleks... nie — sadownik twój nasprzedaje tego, wówczas goli brodę, obcina poły, i jest obywatelem.
— Połowicznym? — spytała naiwnie i mimowoli.
— Patrzaj, to nieźle powiedziane... byłoby w innych warunkach. Połowiczny, bo bez połowy pół. Nieźle... w oderwaniu, w innych warunkach... Tylko, proszę cię, takich dowcipów drugi raz nie powtarzaj! Połowiczny, czy nie połowiczny — jest całym dziedzicem i fertig.
— Dziwne...
— Jakto dziwne? A spryt? a zabiegłość? a ruchliwość? a obrót kapitałów?... To nie dziedzictwo? I nie piękne dziedzictwo?
— Naturalnie — poprawiła się purchawka przez uległość i małe w tych rzeczach rozumienie.
— Taki naprzykład Familienstern Joachim?... Myślisz, że on nie pięknie trzęsie, już nie gruszkami, jak twój sadownik, ale samymi dziedzicami, właścicielami grubych, spróchniałych drzew genealogicznych?... Tak trzęsie, że wszystkie owoce spadają na jego podwórko.
— I leżą tam? To dlatego ich nie widać na ulicy?
— Dziecko! Gdyby owoce leżały, toby zgniły. Tu