Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dotknął ręką kieszeni, — krzyknął, — sięgnął ręką gorączkowo do środka — i zaczął bełkotać niezrozumiałe słowa.
— Co się stało, na Boga? — zaniepokoiła się pani Dugrivał.
— Ukradł mi... portfel... pięćdziesiąt tysięcy., wyjąkał.
— Niemożliwe!... niepodobna!
— Tak... tak... to ten inspektor — opryszek — złodziej!...
— Na pomoc! Ratunku! — zaczęła wołać rozpaczliwie. — Okradziono nas! Pięćdziesiąt tysięcy! jesteśmy zrujnowani! Ratunku!
Zbiegli się ludzie, znalazło się natychmiast kilku ajentów policyjnych, — zaprowadzono oboje małżonków do komisarjatu. Dugrivai szedł jak nieprzytomny, ogłupiały. Zona jego zato krzyczała na cały głos, opowiadając szeroko całe zajście, przeklinając owego pseudo-inspektora:
— Szukajcie go! Łapajcie, aresztujcie! — Ze szpakowatą bródką, — w bronzowej marynarce... A to łotr skończony!... Pomyśleć tylko: pięćdziesiąt tysięcy franków!... Mikołaju, — a ty co robisz, dla Boga?!...
Skoczyła ku niemu jak tygrysica. Ale zapóźno niestety! Huknął strzał. Dugrival padł martwy na ziemię!
Wypadek ten narobił dużo hałasu; gazety rozpisywały się o nim szeroko, wytykając znowu niedołęstwo i głupotę paryskiej policji. Przecież to wprost nie do pomyślenia, by złodziej kieszonkowy ośmielił się w biały dzień, wobec tysięcy ludzi, odgrywać rolę inspektora policji i w podobnie bezczelny sposób obrabować porządnego obywatela!
Wdowa po samobójcy rozwodziła szeroko swe żale wobec chciwych sensacji reporterów, którzy urządzali z nią wywiady. Jednemu z reporterów udało się złapać ją na kliszę fotograficzną w tym momencie, gdy stojąc nad zwłokami męża, z ręką uroczy-