Strona:PL Le Rouge - Więzień na Marsie.pdf/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaczął na migi prosić i nakazywać naprzemian swoim towarzyszom, aby szli za nim jaknajprędzej.
Ich obecność wprawdzie nie mogła mu się na nic przydać; lecz szło mu o zyskanie odrazu możliwie wielkiego wpływu na Marsjan, obudzając ich podziwienie!
W głębi duszy błogosławił tych poczciwców, obiecując sobie bronić ich od nieprzyjaciół i wydać wojnę bez miłosierdzia krwawym Erloorom.
Marsjanie, choć nieco zdziwieni, dali się namówić i wkrótce Robert uśmiechnięty mimo niepokoju, prowadził ich znajomemi już ścieżkami przez zarośla czerwonej wikliny.
Droga była dość krótką, lecz w miarę zbliżania się do celu, serce Roberta ogarniał niepokój i musiał użyć całej siły woli, aby nie okazać trwogi tym dwojgu, którzy wziąwszy go za ręce, szli obok uważnie i z uszanowaniem, jak grzeczne dzieci.
Jeszcze jeden zakręt drogi... i krzyk przerażenia wydobył się z ust Roberta.
Ujrzał przed sobą ognisko, niepojętym sposobem zalane prawie zupełnie.
Gęsty dym wznosił się z wielkiego stosu gałęzi wilgotnych, a żar, wydzielając kłęby pary, syczał i trzaskał. W pobliżu nie było nikogo.
Robert skoczył, jak szalony, nie dbając na poparzenia, chwytał żarzące się jeszcze węgle i odrzucał na miejsce suche. Zgarnąwszy je razem, zaczął na nie rzucać, co miał pod ręką: suchą trawę, gałęzie, kawałki drzewa — a przykucnąwszy na ziemi, zaczął z całej siły płuc dmuchać rozpaczliwie na te resztki ogniska.
Wkrótce dym biały, a po nim piękny jasny płomień wzbiły się w górę ze stosu prawie tak wielkiego, jak poprzedni.