Strona:PL Le Rouge - Niewidzialni.pdf/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak morze podczas burzy. Na ten widok, Marsjanie zaczęli wydawać radosne okrzyki i weszli w otwarte przed nimi przejście. Byłem mocno zdziwiony łatwością, z jaką ta przeszkoda, na pozór nieprzebyta, usunęła się nam z drogi.
Dziś gorzko sobie wyrzucam tę lekkomyślność, z jaką wtedy postąpiłem!
Zaledwie uszliśmy ze sto kroków między temi zielonemi ścianami, kiedy posłyszałem za sobą syczenie, jakie wydaje woda wylana na żarzące węgle. Odwróciłem się: cóż za widok uderzył moje oczy! Ogień nasz zbawczy był zagaszony, a paliwo rozrzucone na wszystkie strony...
Stałem bez ruchu, zdumiony i zaniepokojony.
Nie mogło to być sprawką Erloorów, ponieważ było to w biały dzień, a blask słońca był im wstrętny na równi z ogniem: nie zrobiły tego także Romboo, ponieważ grunt w tem miejscu był skalisty.
Jedna myśl błysnęła mi w mózgu: uciekać!
I krzyknąłem z całej siły:
— Uciekajmy napowrót do lasu!
Niestety! było już zapóźno!
Dwie ściany zielone zaczęły się ku nam zbliżać ruchem szybkim, nieubłaganym... W przeciągu minuty mieliśmy odwrót przecięty i zostaliśmy ze wszystkich stron otoczeni. Chwila jeszcze i zostaliśmy literalnie zasypani, przywaleni całą masą drobnych, przeklętych roślin.
Tamowały mi one oddech, krępowały poruszenia... Słyszałem krzyki rozpaczy, wzywające pomocy — lecz te głosy nieszczęśliwych Marsjan dochodziły do mnie przytłumione, jakby zgłuszone, coraz słabsze i słabsze...