i śmiech błazeński. Potem jeszcze siedziałem w kawiarni i piłem piwo; nakoniec po drugiej nad ranem powróciłem do domu. Przygnębienie wróciło — coś szarpało się we mnie, coś mnię dręczyło niepokojąco i w sposób niezrozumiały. Chciałem usnąć, ale nie mogłem. Żadną miarą nie mogłem. Naraz czułem, jakby mi ktoś do ucha szeptał cicho, lecz wyraźnie: — Zosia jest bardzo chora! — W tej chwili chciałem na równe nogi podskoczyć; chciałem iść gdzieś — dokądś, sam nie wiem dlaczego. Ale ten szept miał w sobie jakiś straszny imperatyw. Jednak byłem nieruchomy; byłem bezwładny, niby sparaliżowany. Przecież coś poruszało się we mnie, coś wyszarpywało, wysnuwało się... Czułem, że odbywa się we mnie jakaś sprawa, niezależna od mojej woli, obca mi zupełnie, a mimo to najbezwzględniej mnie dotycząca. Czułem — z jednej strony, że leżę nieprzytomny na łóżku, a przecież nie byłem uśpiony — owszem, to wszystko, co działo się dokoła mnie — oglądałem na jawie, wyraziście i czysto... Widziałem, jakem wyszedł z łóżka i momentalnie się przyodziałem; widziałem samego siebie, leżącego na łóżku w bezwładzie.
A więc to byłem ja. Byłem tu i byłem tam. Było nas dwóch. Dzisiaj wydaje mi się cała ta historya zgoła niewiarogodną, i czasami sądzę, żem był ofiarą złudy, snu, hallucynacyi — ale wtedy było to dla mnie tak jasne i zrozumiałe, że ani chwili się nad tem nie zastanawiałem. W okamgnieniu ten ja, stojący koło łóżka, rzucił się w przestrzenie, gdy tamten drugi ja leżał bezwładny w swym pokoju. Ów zaś uniósł się w powietrze, uleciał nad pola i lasy — i znalazł się w Podobłoczu, w znanym mi dworku nad brzegiem Wisły, gdzie była Zosia...
Strona:PL Lange - Stypa.djvu/181
Wygląd
Ta strona została przepisana.