Strona:PL Lange - Miranda.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oj, nie! Już mu tak chce się na swobodę, że go nic nie powstrzyma.
— A na podwórzu wszystko gotowe? Maszyna stoi?
— Wszystko gotowe!
— No, to chwała Bogu.
Siemion poszedł znów do Fiedora, a w korytarzu ukazał się sekretarz.
— Panie sekretarzu — rzekł do niego rotmistrz — akt proszę mieć gotowy; natychmiast po operacji dacie mi go do podpisania.
— Już formularz prawie cały wypełniony.
— Bardzo dobrze. A, pan doktór — zwrócił się do nowochwodzącej osoby. — Moje uszanowanie.
Doktór kłaniał się zebranym i pytał, gdzie delinkwent. Skazaniec miał przechodzić korytarzem i wtedy doktór mógł się z orszakiem połączyć.
Tymczasem Siemion jak gerderobiana ubierał Fiedora. Nałożył mu na jego tułup tę popielatą posępną togę, a głowę mu okrył zamkniętym kapturem tak, że tylko oczy były widoczne. Fiedor był zrezygnowany.
— No cóż, Fiedor, jesteś gotów?
— Naplewat’. Jestem gotów!
I oto powoli zaczęła bić na zegarze godzina czwarta.
Serce rotmistrza i serce Fiedora mocno uderzyło.
Jedna z cel w głębi kurytarza otworzyła się i wyszedł z niej skazaniec, jakby śmiertelnym całunem okryty, z twarzą osłoniętą. Koło niego czterech żołnierzy i pop. Zbliżyli się do tej grupy rotmistrz i doktór, i razem z nimi, przez otwarte wrota weszli na dziedziniec. Na dziedzińcu stała szubienica do, której poprowadzono skazańca. Na podwórzu była grupa żołnierzy