Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakkolwiek odprawiło się to wszystko bardzo prędko i cicho, nie zważał nikt że Moszko był na posłuchach i niby nie zważając, niezmiernie się na te obroty ciekawił. Przeprowadził oczyma Żubra... popatrzał na oddalającego się Dygowskiego, którego poznał pewnie i wszedł do izby udając obojętnego.
Tymczasem brało się na zmierzch, a nasi podróżni rozłożyli się obozem w karczmie, konie, służba i panowie... Nie było co robić tylko za wczasu spać, a że wszyscy czuli się pomęczeni, legli więc zalecając aby się cicho w karczmie zachowano...
Wieczór był letni, gorący, cichy jak gdyby przed burzą, okna w gospodzie pootwierane, gospodarstwu żydowskiemu wcale się na sen nie brało... ale cicho zachowywał się każdy, bo z takiemi panami jak Zbisio nie było żartów.
Tylko gościniec nie odpoczywał... ku wieczorowi i nocy podwody, wózki, jezdni zaczęli napływać i przeciągać. Ale że karczma była rozległa, a izba szynkowa w jednym, gościnna w drugim końcu, i zmęczeni sen mieli twardy, nie przeszkadzało im to do snu jak najszczęśliwszego.
Już dobrze się zmierzchło i niebo pociemniało, a gwiazdy tu i owdzie zjawiać się