Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Boga! krzyknął stłumionym od strachu głosem Starosta.
— Nic tak wielkiego, za życie ręczę, rzekł Zbisław ponuro, ale na upartego jeszcze upartszy...
Ostatni raz wzywam — chcesz mi pan wskazać gdzie żona moja?
— No — niewiem! niewiem! Oburzony zawołał Starosta...
— Wiąż mu gębę — rzekł Zbisław, a nos puść aby się nie udusił...
Na te słowa Żubr przystąpił i w mgnieniu oka usta zawiązał staremu, który próżno się chciał opierać. Wpakowano mu czapkę na głowę, wzięli go pod ręce i zdmuchnąwszy światło, pociągnęli z sobą ku gankowi. W sieniach nikogo z ludzi nie było, wóz stał w ganku, nimbyś zdrowaśkę zmówił. Starosta już siedział na nim wzięty w środek między dwóch towarzyszów i konie zacięte raźnym kłusem ruszyły...
Gdy nie rychło potym panna Jachniewiczówna napróżno oczekując znaku życia od pana poszła do ogrodu przez okno zobaczyć co się dzieje w bawialni, a nie znalazła w niej światła i o panu ani gościach ani słychu... popłoch rzuciła między ludzi. Zbiegło się co żyło... Starosty ni znaku... gości ani śladu...