Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spojrzał na Żubra, Żubr na niego — no wiele mam dać!
Na podwórzu dobrze zmierzchało... za godzinę bezksiężycowa noc nadejść miała.
— Daję panu Staroście godzinę czasu — dokończył Zbisław i siadł na krześle. Ale że wyszedłszy z pokoju mógłbyś nam drapnąć i skryć się, a dla wykurzenia go z kryjówki jabym mógł być zmuszony ogień podłożyć i spalić budynki ze szczętem, których szkoda, więc lepiej będzie, gdy pan Starosta zostaniesz tu z nami... Żubrze, drzwi na klucz pospuszczaj... Proszę nie krzyczeć — dorzucił widząc, iż Starosta usta otwiera — to sprawę pogorszy... Niech pan Starosta się namyśli...
Żubr drzwi spuszczał na zamki i klucze chował z krwią zimną...
— Teraz, rzekł Zbiś, idź przynieś z ganku flaszkę, albo i gąsiorek z bryczki niech przyniosą, bo Starosta nam nie da nic... weź karty, trzebaż czymś tę godzinę zabić...
Gospodarz stał jak oniemiały... blady, drżący, myśli jeszcze zebrać nie mógł, gdy Żubr ostatniemi głównemi drzwiami wyszedł — zostali sam na sam ze Zbisławem, który około nich chodził jak na warcie. Głuche panowało milczenie... Starosta przybrał minę dumną