Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czegożem tam chodził!
Wnet wytłómaczył sobie zimne przyjęcie biskupa Samuela, i gdyby umiał, byłby swój los przeklinał, który go gnał w najprzykrzejsze wypadki. Lecz przekleństwo ust jego nie skalało, ukląkł i modlić się zaczął. Wspomnienie przeszłych rzeczy wmięszało się i do modłów, przerwały się pacierze, on klęczał i z załamanemi rękoma, z okiem bez wyrazu wlepionem w obraz swojego patrona wiszący nad łóżkiem, myślał o przeszłości, drżał nad swym losem. — Bo gdzież były dowody niewinności przeciw tylu pozorom że był winien? Pierwszy raz w życiu nie dokończył modłów wieczornych, padł na łoże i utrudzony cierpieniem zasnął.
We śnie widział znów tych służalców, których spotkał przed mieszkaniem biskupiem, urągających mu się okropnie, widział jak na nim darto suknie duchowne, jak ścierano cegłą z czoła święte oleje, jak go wiedziono na rynek, na plac kary pamiętny śmiercią Malcherowej, czuł jak go piekły płomienie, jak go dusił sznur i zimny miecz chodził po jego szyi, czuł jak go cięto w kawałki i słyszał śmiechy ludu i naigrawania. Straszny był to sen, sklejony z najszkaradniejszych wyobrażeń mąk i upokorzenia, a on przetrwać go musiał tak mocno, jakby żył na jawie, bo wypadki które go sprowadziły, były świeże jeszcze a urażenia nie zatarte.
Zbudził się gdy dniało, sen plątał się jeszcze po jego mózgu, ale chwila modlitwy rozbiła jego resztki i poszedł do kościoła mszę odprawiać. — Nie znalazł nikogo ktoby mu do mszy chciał służyć, a pobożni słuchacze gdy wyszedł do ołtarza z kościoła uciekli.
Przed offertorium jeszcze przyniesiono mu do ołta-