Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   106   —

Na domiar biedy nie było dla przybywającéj na kurczęta rodziny innego miejsca tylko obok, w altanie, a Arcia tak się usadowiła mądrze, iż mogła nie postrzeżona przez matkę zabijać oczyma nieszczęśliwego młodzieńca, dawać mu znaki, mrugać, uśmiechać się do niego.
Ni fallor, chrząknąwszy rzekł z cicha profesor do siostrzeńca — widzę, że asindziéj bodaj masz jakąś znajomość z Rehmajerami? Panny tu ciągle zérkają i prychają.
— Cóż dziwnego — odparł Bolek — wszak wuj wie że stoję w ich kamienicy!
— A! prawda! jaka moja pamięć głupia — rzekł Maciórek — ale to nie dobra rzecz. Dziewczęta młode i okrutnie śmiałe, diabeł nie spi — a tego Rehmajera ja znam. Raz temu już dawno, ktoś mu coś przeskrobał, jak cisnął na niego obuchem, omal go nie zabił.
Bolek zmilczał; Serafin pannom się przypatrywał natarczywie i wziąwszy na humor, podniósł kieliszek szampana, oczyma pokazując, że pije ich zdrowie. Dziewczęta poczęły prychać. Szlachcic aż się za boki brał.
— Co za śliczne buziaki! — wołał — tu w téj Warszawie to oszaléć potrzeba, doprawdy!
Bolek skompromitowany nieco, nie odzywał się już, zagadując czém inném, w głowie miał ten list a piękne oczki Arci wcale nań nie działały.
— Co to za nieszczęście — wołał Serafin — że ten — jak że się on zowie? taką ma rękę ciężką, człek by poszedł się przysiąść do panien.