Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   99   —

Serafin się roźśmiał.
— Nie będę nic jadł! słowo daję!
Po krótkiéj rozmowie wyszli wszyscy, wziął za kapelusz i doktór, którego zimno, zdaleka, ukłonem pożegnała pani domu.
W bramie Bolek pochwycił go na stronę i zaklął o pożyczkę, którą z łatwością otrzymał.
— Proszę cię — rzekł doktor wesoło — spojrzawszy na ciebie i na mnie, ktoby się domyślił, że ty możesz pożyczać u mnie! Żart na bok, nie zapomnij oddać, bom nie bardzo zamożny
Gdy się sam na sam zostali z panem Serafinem, Bolek dopiero wylał się z całym dobrym humorem, jaki wyniósł od Dziembów. Lekko mu było i dobrze, czuł się nieodrodnym siostrzeńcem Maciórka i uczniem godnym mistrza.
Profesor dnia tego skromniejszym się ograniczywszy obiadkiem u Poziomkiewiczowéj, dokąd go zaprosił stary znajomy, szedł właśnie na czarną kawę i szachy do kawiarni, gdy dorożka niosąca dwu przyjaciół, po kawalersku leciała bruk rozbijając do szczętu. Stanął nieco na trotuarze, grożąc laską. Serafin natychmiast kazał zatrzymać.
— Panie profesorze! dla kompanii z nami! — zawołał.
— A tak, żebyś znowu jakie zbytki wyprawiał — odparł stary — o nie! nie!
— Żadnych zbytków, przetrzęsiemy się i zjemy kurcząt i raków.
— A! raki! raki! przyznaję się, to słabość moja! — westchnął profesor.