Niezadługo nadeszło kilku gospodarzy i zaczęła się pogawędka o zbiorach, o potrzebach parafjalnych, o nowej fabryczce, o sklepie, o dzierżawcy z Zatraceńca, któremu żydzi cały majątek zlicytowali, o Rokicie, o Wasążku, o innych sąsiadach, którzy w matnię wpadli i wydobyć się z niej na żaden sposób nie mogą...
Piotrek tymczasem wymknął się przed dom; była już tam w małym ogródku Franusia i przywitała chłopaka życzliwym uśmiechem...
— Eh, — rzekła, ty teraz po Warszawie patrzeć na nas nie zechcesz.
— Niech Bóg broni, Franusiu, w Warszawie ja byłem parę lat, to prawda, ale serce moje zawsze do was uciekało.
— Tak gadasz...
— Nie wierzysz? Do ojca, do matki, do ciebie...
— Patrzajcie — do mnie! Uwierzy ci kto?
— Dalibóg, Franusiu...
— Eh, mało to ładnych w Warszawie...
— Jest... jest, dużo... ale takich jak ty, niema... takich ładnych i dobrych.
Zerwała kwiat astru i rzuciła na niego.
— To za karę... — rzekła.
— Dobrze, że choć kwiatem, nie zaś korzeniem; ale za co kara?
— Dlaczego nie byłeś na odpuście?
— Nie mogłem... akurat tego dnia jeździliśmy z ojcem drzewo kupować...
Strona:PL Klemens Junosza W sieci pajęczej.djvu/64
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.