Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie da sobie z winnicą Grześ rady, panie ojcze — odpowiedzieli bracia.
— To młynek mu dam.
— Niedługo w ręku Grzesia mleć będzie — odparli.
— To pólko weźmie.
— I wnet zachwaści, panie ojcze, niezdara taki!
Starowina w głowę się podrapał, do Grzesia się zwrócił i rzekł:
— Cóż ty o tem wszystkiem myślisz, głuptasku?
— Das ociec, to wezmę, a nie das, toć wyrzekać i tak na ciebie nie bende — odrzekł Grześ.
— Pierwszy raz mądrze powiedział! — zawołali bracia uradowani.
Stary pokręcił głową.
— Mądrze czy nie mądrze — szepnął — tego nie wiem! ino wiem, że poczciwie.
Po chwili znów się ozwie:
— Trzeba, mili synaczkowie, żebyście o żeniaczce już pomyśleli.
— Ja jużem pomyślał — rzekł Wacek.
— Proszę, proszę!
— Upatrzyłem sobie pannę ze dworu. Białych i żółtych pieniędzy ma wbród.
— Patrzcie! patrzcie! — pokręcił głową starowina. — A ty? — do Wicka się zwrócił.
— Mnie pachnie, tatulu, wojewodzianka.
— Wodzianka? — spytał ojciec, przykładając dłoń do ucha — jaka? z porzeczek czy agrestu?
— Wo-je-wo-dziaanka, tatusiu! — krzyknął Wicek w ucho ojcowskie. — Nie widzita jej murowanego pałacu pod lasem? — dodał, palcem na puste pole wskazując.
— Pałac murowany?... Nieźle, nieźle! — mruknął stary. — A ty, Grzesiu? — spytał.