Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Palcem dotknął, i ściana się rozwarła — rzekł Bartłomiej.
— Ja o beczce mówiłem.
— Jej nie widziałem... Snadź w tej chwili zamigotała była świeczka płonąca.
— Jejej, jaka beczuła!... niczem przy niej pani starościna Bandrowska! a ściska ją kutych obręczy dziesięć.
— Złotko! złotko! — mruknął pan Maciej.
— Nie można pozwolić, by skarb taki w ziemię zakopał — rzekł Bartłomiej.
— Nie można! — odparł Maciej.
Lękając się, by obecności ich nie zauważył wojewoda, który, po podniesieniu płyty, frontem do nich stanie, wysunęli się cicho, coś szepcąc, nad czemś się naradzając, snując może jakie zamiary niegodne. Słyszeli powracającego wojewodę, jak, oddychając ciężko, wspinał się po schodach kręconych; jego kaszel suchy, chód nierówny, astmatyczny oddech piersi, później zatrzymanie się nagłe i — łoskot upadku.
Drgnęli...
Zimny dreszcz przeszedł im po grzbietach.
Zali to głaz jaki runął, czy może... może śmierć nagła podcięła słabe nogi wojewody?...
Wyjrzeli na korytarz.
Tak!... to wojewoda leżał, długi, blady, nieruchomy...
Pan Maciej chciał krzyknąć na alarm, ale Szarbański za rękę go ścisnął.
— Pst!... pst!... Umarłemu ni medyk, ni kadzidło żadne nie pomoże — zaszeptał.
— Nie pomoże! — westchnął pan Maciej.
— Gdy klucze zaś weźmie pan wojewodzic — ciągnął Szarbański — nie dostaniemy już ich nigdy... Rozumiesz?
Pan Maciej wytrzeszczył oczy na mówiącego.
— Aha! — rzucił po chwili.