Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/46

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    I usiadł za szynkwasem.
    Ogromny był urodzaj na polu Maćkowem. Sto stert stanęło, aż ludziom się w oczach mieniło. Ten i ów z biedaków o przysiewek poprosił, ale Maciek z omłotem się wstrzymywał, bo ceny były złe. I tak jakoś dziwnie się zrobiło, że nie było ani kościoła, ani uczynków dobrych. Maciek spanoszył się, do miasta na mieszkanie się przeniósł; kupił sobie kamienicę w Warszawie, na balach boki obijał, a w wiosce jego nędza, opilstwo, bijatyki.
    Po latach, długich latach przyszła choroba na Maćka — i śmierć.
    Nad łożem umierającego dyabeł stanął i szepnął:
    — Dzień dobry, panie Macieju!
    Maciek oczy wytrzeszczył.
    — Po ciebie przyszedłem...
    — Biesie! — krzyknął umierający.
    I pierś tchu już nie złapała.
    Gdy dusza Maćkowa uchodziła w zaświaty, biegł za nią lament i śpiew duchów niewidzialnych.

    Nie buduje się z szatanem kościoła,
    Do spraw świętych złych się duchów nie woła;
    Nie gromadzi się gór wielkich ze złota,
    Gdy pod płotem z głodu ginie sierota.
    Źródło czyste garstka kału zatruje,
    Zły przyjaciel myśl najlepszą popsuje,
    Z Bogiem tylko iść przez życie potrzeba,
    Bo bez niego nie traficie do nieba!