Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   287   —

— Nie uda ci się jednak tego uniknąć — mruknął Sam.
Owych sześciu wsiadło na koń i odjechali.
— Oto ludzie, których szukamy — wyjaśniłem Szoszonowi. — Moi czerwoni bracia prześcigną ich, a ja z Samem pojadę za nimi. Potem weźmiemy ich między siebie:
— Uff! — odrzekł Kotucho i powstał.
Obaj z Winnetou usiedli na konie. Sam zapłacił za porter, wcale niezły, poczem ruszyliśmy za Patrikiem, trzymając się zawsze tak, żeby nas nie dostrzegł.
Okolica osamotniała niebawem, a gdy dostaliśmy się na obszary, gdzie nie mogły już nas osłonić ani zarośla, ani zakręty, rozpuściliśmy konie i dopędziliśmy tych obwiesiów, zanim się domyślili, że to ich dotyczy. Tuż przed nimi znajdowali się Winnetou i Kotucho.
— Good day, master Meerkroft! — rzekł Sam. — Czy to ciągle jeszcze te konie, które ukradliście Komanczom?
— S’death! — zaklął zagadnięty i porwał strzelbę, lecz zrzucono go z konia, zanim zdołał wypalić.
Obaj wodzowie jechali tylko trochę przed tym zbójem, a lasso Winnetou owinęło mu się dokoła ramion. W jednej chwili rozprószyło się pięciu innych. Sam i Szoszon wystrzelili do nich i chcieli już za nimi popędzić.
— Stójcie, dajcie im pokój! — zawołałem. — Głównego łotra przecież mamy!
Nie usłuchali jednak. Huknęły jeszcze dwa strzały, a piątego zrzucił z konia goniący za nim Kotucho.
— Cóż wy robicie? — złajałem Sama, — Ich ślady zaprowadziłyby nas pewnie na miejsce schadzki, a potem tam, gdzie ukryli swe skarby.
— Morgan będzie nam to musiał powiedzieć!
— Nie zechce!
Pokazało się wkrótce, że miałem słuszność, gdyż pomimo gróźb nie dał odpowiedzi na żadne z naszych