Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   245   —

— Nie wierz pan temu! Rozkazy, dotyczące pokoi, otrzymuję punktualnie o ósmej i ani sekundy wcześniej.
— Mamy dostać najlepsze pomieszczenie wedle zapewnienia donny. Gdzie to będzie?
— Wszystkie nasze mieszkania dla przejezdnych znajdują się na górze pod dachem. Wy zatem otrzymacie przedział, w którym będzie świeże powietrze.
W tej chwili zabrzmiał głośno dzwonek.
— To ona, panie sąsiedzie. Muszę do niej pójść, gdyż, jeśli dzwoni o niezwykłej godzinie, to zapewne stało się tam coś niezwykłego.
Guścia pobiegła do pani, ja zaś usiadłem obok towarzyszy, którzy, pomimo że ukazanie się w San Francisco westmana lub Indyanina jest czemś zwyczajnem, ściągali na siebie ciekawe spojrzenia obecnych. Osobliwie majestatyczna postać Winnetou i cały jego charakterystyczny, słynny wygląd budziły powszechną uwagę. Brak zaś uszu u małego Sama upewniał niewątpliwie każdego, że ten człowiek przeżył niejedną taką przygodę, jaką żaden z obecnych nie mógłby się pochwalić.
— No? — spytał Bernard.
— Odjechał jeszcze przed trzema miesiącami, a dał o sobie znać tylko raz z Yellow-water-ground. Wasze listy posłano tam za nim.
— Gdzie leży ta miejscowość?
— Jest to, o ile sobie przypominam, boczna dolina Sacramento, w której znaleziono sporo złota. Dawniej roiło się tam poprostu od diggerów[1], teraz jednak poszli, zdaje się, dalej w górę rzeki.
— Czy zdeponował co tutaj?
— Nie pytałem o to donny Elwiry.
— To musicie to jeszcze zrobić.
— Będzie wkrótce do tego sposobność. Jesteśmy wszyscy zaproszeni na wieczór.

— A, to świadczy o jej wielkiej uprzejmości dla

  1. Poszukiwaczy złota.