Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   136   —

Indyanie, wobec tego postanowiłem dalej uciekać, kiedy nagle zobaczyłem tego czerwonego, który mię tu znalazł, pomimo że starałem się uniknąć jego wzroku.
Człowiek ten był strasznie znużony. Może ten stan zdrowia skłonił go do tego, że się tak otwarcie do wszystkiego przyznał, gdyż w brzmieniu jego głosu nie było znać żalu, ani wewnętrznego wzruszenia.
Teraz zwróciłem się do Bernarda z temi słowy:
— On do was należy. Co z nim zrobicie?
Przejęty opowiadaniem o zgonie ojca milczał Marshall. W sercu jego niewątpliwie walczyła chęć zemsty z litością. Zapytał jeszcze jeńca o to i o owo, a wkońcu tak rzekł do nas:
— Ten łotr zasłużył może na śmierć, ale puśćmy go wolno. Bóg go osądzi!
— To gorsze od szybkiej śmierci, Bernardzie. Bez broni i bez konia, bez pomocy i wszelkiego doświadczenia nie zajdzie zbyt daleko.
— To zabierzmy go z sobą, dopóki nie nadarzy nam się sposobność pozbycia się go.
— Zawadzałby nam bardzo, gdyż mamy już jednego jeńca. Mogliby się łatwo porozumieć.
— To zawsze będzie nas czterech przeciwko dwom.
— Tu nie idzie o to, żeby fizycznie dla nas nie byli groźni, ja myślę o innych okolicznościach, przez które moglibyśmy popaść w niebezpiecznie położenie. Jabym radził dać mu jednego z naszych koni jucznych i trochę broni. Zapytajcie Winnetou!
Apacz przysłuchiwał się z boku całej rozprawie, a teraz przystąpił i odwiązał pas z rąk Holferta.
— Wstać!
Jeniec podniósł się, a Winnetou wskazał na jego rękę:
— Czy biały człowiek zmył ze swej ręki krew zamordowanego?
— Tak — odrzekł Holfert, przestraszony brzmieniem tego głosu.
— A więc była krew na tej ręce, krwi zaś nie zmywa się wodą, lecz także krwią. Tak chce Manitou