Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   426   —

Nieopodal zbudowano tymczasową chałupę, w której przechowywano zwłoki obojga pomordowanych. Na wiadomość o naszem przybyciu wyszedł z tej chaty Winnetou, gdyż w niej ciągle przesiadywał, jak nam powiedziano. Jakżeż wyglądał ten młody wódz Apaczów!
Był wogóle bardzo poważny i tylko rzadko przemykał mu lekki uśmiech po twarzy. Nie słyszałem nigdy, żeby się zaśmiał głośno. Mimo tej powagi był w rysach jego wyraz dobroci i przychylności, jego aksamitnie ciemne oko umiało w danym wypadku spojrzeć nawet bardzo przyjaźnie. Ileż to razy spoczywało ono na mnie z miłością i pieszczotą, jaką się tylko w oczach kobiet znajduje! Dzisiaj nie było z tego wszystkiego ani śladu. Twarz Winnetou była jakby z kamienia, a oko patrzało posępnie we własne wnętrze. Ruchy miał powolne i ociężałe. W takim stanie zbliżył się do mnie, uścisnął mdło moją rękę, spojrzał mi w oczy wzrokiem, który mnie przeniknął do głębi duszy, i zapytał:
— Kiedy mój brat powrócił?
— W tej chwili właśnie.
— Gdzie jest morderca?
— Umknął.
Otwartość każe mi przyznać, że podczas tej odpowiedzi spuściłem wzrok ku ziemi. Prawie wstydziłem się własnych słów.
Apacz także wbił oczy w ziemię. O gdybym był mógł wiedzieć, co się w jego duszy działo! Po dłuższej chwili zapytał:
— Czy mój brat stracił trop jego?
— Nie, mam go jeszcze dotychczas. Morderca przyjdzie tutaj niebawem.
— Niech mi to Old Shatterhand opowie!
Usiadłszy z Winnetou na kamieniu, dokładnie i zgodnie z prawdą zdałem mu sprawę ze wszystkiego. On słuchał tego w nieprzerwanem milczeniu, dopiero gdy skończyłem, odezwał się:
— Więc mój brat nie wie napewno, czy Santera dosięgły kule rewolwerowe.