Strona:PL Karol May - Klasztor Della Barbara.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się w porę i, naprawiając swój błąd, ciągnął dalej: — Czyżby to był mój towarzysz?
— Przypuszczam. Zginiesz razem z nim, tak samo jak my. Tu niema ani światła, ani życia, ani litości, ani łaski. Tu wszystko umiera. Żyje jedynie ciągła myśl o zemście.
Cortejo wyprostował się, o ile na to pozwalał łańcuch i rzekł:
— To się chyba do was odnosi, nie do mnie! Nie chcę i nie mogę zostać jeńcem. — Zaczął się szamotać na łańcuchu, chcąc oswobodzić członki, napróżno jednak wytężał wszystkie siły.
— Piekło i szatany! — zawołał, zgrzytając zębami. — Więc mnie schwytano, a inni chodzą sobie wolni?
— Inni? Kogóż masz na myśli?
— Oświadczył mi, że na dole mieszczą się moi wrogowie.
— Czyżby postąpił z tobą tak samo, jak z nami? I ja mam tu na dole wrogów. Ale nie wyobrażaj sobie, że są wolni! Kto przekroczy próg tego sklepienia, ten nie ujrzy nigdy światła dziennego. Kimże są twoi wrogowie?
— Muszę milczeć. A twoi?
— I mnie mówić nie wolno. Nie chcę, aby mnie znał ktokolwiek.
W wilgotnej piwnicy rozległo się głębokie westchnienie. Landola zaczął się ruszać. Szedł pierwszy i pierwszy został oszołomiony trującym gazem, dlatego dłużej od Corteja leżał nieprzytomny.
Ah! — jęknął, wyciągając się. Zadzwoniły łań-

96