Strona:PL Karol May - Klasztor Della Barbara.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gnął ostry bagnet. Już przedtem zauważył, że aresztanci mieli więzy rzemienne. Zapytał żołnierzy:
— Czy pilnujecie dobrze swych więźniów?
— Tak, panie kapitanie, — odparł jeden z nich. — Prowadzimy ich pod rękę.
— A rzemienie?
— Zdaje się, że trzymają mocno.
— Nie zawadzi sprawdzić.
Grandeprise udał, że bada siłę więzów. W rzeczywistości poprzecinał rzemienie. Więźniowie nie dali poznać po sobie, że są wolni.
— Wszystko w porządku! — rzekł Grandeprise. — Zdaje mi się, że możemy być teraz spokojni. Naprzód!
Szli dalej. Na najbliższym rogu ulicy, jeden z żołnierzy wydał przeraźliwy krzyk i padł na ziemię.
— Cóż się stało? — zapytał Grandeprise.
— Do pioruna! — zawołał żołnierz. — Mój aresztant wyrwał się i rzucił mnie na ziemię. Biegnie zapewne po przeciwległym chodniku.
— Za nim!
Żołnierz pobiegł, trzymając karabin w ręku. Nie strzelał, gdyż w ciemnościach nie mógł nic dojrzeć.
— Trzymaj mocno swego aresztanta! — rzekł Grandeprise do drugiego żołnierza — Miałbym się zpyszna, gdybyśmy zbiega nie dostali w ręce.
— Niech się pan nie kłopocze, kapitanie, — uspakajał żołnierz. — Złapiemy go. Ach, ach...!
— Cóż tam znowu?
Zapytany leżał na ziemi, podobnie, jak przed chwilą kolega. Krzyczał:

32