Strona:PL Karol May - Klasztor Della Barbara.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, gdzie masz rozum, słuch? Pamiętasz, ile wysiłku kosztowały mnie starania o zięcia?
— Tak — potwierdziła, nie chcąc pogarszać jego humoru.
— Był tu mały André. Przystojny, miły kawaler.
Hm.
— Cóż mruczysz? Chłop w sam raz. Piwowar; miał pełne worki nuggetów. Potem zjawił się następny.
Nie pytała, kogo ojciec ma na myśli. Zawołał więc:
— No? Następny! Wiesz, kto taki?
— O kim mówisz?
— Ach tak! Człowiek się męczy, aby mieć nareszcie zięcia, a ona nie zna nawet swych adoratorów. Myślę o Amerykaninie, który przypłynął czółnem.
— O Sępim Dziobie?
— Tak. Był to sławny scout, wysłany przez lorda. Nie miałabyś zgryzoty z powodu jego nosa; odziedziczyłyby go tylko córki, a nie synowie, córki bowiem dziedziczą cechy ojca, synowie zaś podobni są zwykle do matek. — Potem zjawił się trzeci.
Pochyliła głowę jeszcze głębiej.
No — mruknął. — Zjawił się trzeci. Któż to był taki?
— Myślisz o Gerardzie? — rzekła, zacinając się.
— Tak. Ten był najmilszy. Tobie także?
— Tak — szepnęła po chwilowem wahaniu.
— Do licha! Sławny człowiek. Dzielny, mocny, przystojny, przytem łagodny jak dziecko, skromny jak

123