Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Leżał koło mnie. Chciałem go dotknąć, ale nie mogłem ruszyć rękoma. Były przywiązane do pasa. Nogi? Te również były skrępowane. Chciałem się unieść, ale odrazu upadłem zpowrotem — powróz czy rzemień ścisnął mi szyję!
Czy śniłem jeszcze, czy była to rzeczywistość? Widziałem nad sobą gwiazdy, które już bladły, a dookoła zagajnik. Ale cóżto, u licha! Między krzewami siedziało mnóstwo ciemnych postaci. Zapach tłuszczu tego niezbędnego przyboru tualetowego Indjan, mówił mi, że są to czerwonoskórzy. Żaden się nie poruszył żaden nie wyrzekł słowa.
Wyglądało to jak sen, a jednak wiedziałem, że nie śnię. Byłem spętany. Tak samo Winnetou. A Englishman? Z gwiazd poznałem, że jest godzina trzecia. A więc godzina jego warty.
— Emery? — zapytałem.
Well! — odpowiedział.
— A więc i ty!
— W ordynarny sposób zaskoczony!
— Podczas warty?
— Niestety! Podeszli mnie, jakby z pod ziemi. Uwiesili się na szyi, na ramionach, nogach, ztyłu, zprzodu, zgóry, zdołu. Ścisnęli mi grdykę, że nie mogłem wydać dźwięku ostrzegawczego.
— Kto?
— Indsmans.
W tej chwili rozległo się wpobliżu:
— Master Bothwell nie może panu wytłumaczyć